Gdzie lecieć na Polinezję Francuską - zdjęcie featured

Turysto! Oto gdzie lecieć na Polinezję Francuską w 2025

Dodane:
|
Photo of author
Alan

Na tej stronie znajdziesz oferty sponsorowane, a także wyszukiwarkę wczasów od naszego partnera - Wakacje.pl.

Zastanawiając się nad tym gdzie lecieć na Polinezję Francuską, wiedz, że nie szukasz byle plaży.

Szukasz innej rzeczywistości. Miejsca, gdzie czas zatrzymał się w połowie drinka z kokosa, a Internet łapie zadyszkę przy każdym palmowym liściu. I bardzo dobrze. Tu się nie jedzie, tu się odlatuje – dosłownie i metaforycznie.

Bo Polinezja Francuska to ponad 100 wysp rozrzuconych po Pacyfiku jak rozsypane perły. Każda trochę inna. Jedna do leżenia, druga do wspinania, trzecia do nurkowania, czwarta do zakochiwania się na nowo. Jeden wspólny mianownik – nic nie trzeba. Wszystko można.

W tym przewodniku nie będziemy owijać w muszelki. Powiemy Ci jasno, gdzie jechać na Polinezję Francuską, żeby nie skończyć w miejscu, które wygląda dobrze tylko na zdjęciach z drona. Tylko w tych, gdzie naprawdę się odpoczywa.

Gdzie lecieć na Polinezję Francuską – w skrócie

Zanim przyjrzymy się każdej z destynacji z bliższa, rzućmy szybko okiem na poniższy podział.

  • Na plażowanie: Bora Bora (raj w wersji premium), Mo’orea (widoki, łatwy dojazd), Taha’a (motu, domki na wodzie, cisza).
  • Na zwiedzanie i naturę: Tahiti (dzikie wybrzeża, trekking, kultura), Raiatea (historia, góry, laguna z duszą), Huahine (świątynie, lokalne życie, bez tłumów).
  • Dla aktywnych: Mo’orea (kajaki, trekkingi, snorkeling), Raiatea (szlaki, nurkowanie, rejsy), Taha’a (wanilia, paddleboard, rafy).
  • Z dziećmi: Tahiti (infrastruktura i plaże rodzinne), Mo’orea (łatwy dostęp, spokojne laguny), Bora Bora (resorty z opcjami rodzinnymi).

UWAGA: Wybór odpowiedniego miejsca na wakacje jest tak samo ważny jak to kiedy jechać. Upewnij się, że celujesz w odpowiedni termin, czytając nasz poradnik dotyczący tego kiedy najlepiej lecieć na Polinezję Francuską.

Tahiti

Tahiti, PF
fot. MaRabelo (Getty Images) via Canva.com

Tahiti to pierwsze, co przychodzi do głowy, gdy ktoś rzuca hasło „Polinezja Francuska”. I nie bez powodu.

To tu lądują samoloty z Europy, to tu jest największe miasto – Papeete, i to tu większość ludzi zaczyna swoją przygodę. Ale uwaga: to nie wyspa w typie „zrób mi zdjęcie z kokosem i zapomnij”. To wyspa z duszą. I z kontrastami.

Na pierwszy rzut oka wydaje się dość miejska… samochody, światła, promy, markety. Nie tego się spodziewasz po raju, prawda? Ale daj jej szansę. Bo gdy tylko wyjedziesz kawałek poza Papeete, zaczyna się inna bajka. Klify, jaskinie, wodospady, zielone doliny, dzikie plaże z czarnym piaskiem. Czasem wyglądają jak po erupcji wulkanu, czasem jak z innej planety.

Najlepsza część to wschodnie wybrzeże. Tam znajdziesz mniej ludzi, więcej przestrzeni i krajobrazy, które wyglądają jakby ktoś je stworzył z myślą o tapecie na pulpit. Do tego trasy trekkingowe – np. do punktu widokowego Fautaua, albo przez dolinę Papenoo. Rzeka, dżungla, mgła. I zero hałasu.

Jeśli lubisz wodę, surferzy wiedzą, że Teahupo’o to jedno z najdzikszych miejsc na świecie. Są tu fale tak potężne, że same decydują, czy Cię wypuszczą, czy nie. A dla reszty? Snorkeling, kajaki, paddleboardy. Plaże na południu są spokojniejsze i bardziej rodzinne. Ale też z czarnym piaskiem. Co może być zaskoczeniem, jeśli oczekujesz nawierzchni z Bora Bora.

Dla tych, którzy szukają lokalnej kultury – Papeete Market to opcja obowiązkowa. To chyba najlepsze miejsce na polowanie na pamiątki z Polinezji Francuskiej… tkaniny, biżuteria z muszelek, warzywa, ryby – można tu kupić prezent dla babci, sarong dla siebie i banany na wynos. A potem usiąść przy food trucku i zjeść rybę po tahitańsku. Świeżą. Z mlekiem kokosowym. Bez dodatków z Europy.

Jeśli chodzi o zakwaterowanie – masz wszystko. Od sieciówek po pensjonaty z widokiem na zatokę. Niektóre resorty są fancy, ale większość ludzi wybiera Tahiti jako bazę wypadową, więc nie ma co przesadzać z marmurami. Lepiej zostawić budżet na wyspy wokół… albo dodatkowego kokosa na plaży.

Dla kogo Tahiti? To dobre miejsce na start. Dla tych, którzy lubią trochę miejskiego szumu, ale z opcją ucieczki w naturę. Dla fanów kultury, surferów, rodzin z dziećmi i każdego, kto nie oczekuje, że wszystko będzie wyglądać jak z Instagrama. To wyspa, która pokazuje prawdziwą Polinezję – nie tylko tę z folderów.

Mo’orea

Moorea, PF
fot. blueorangestudio via Canva.com

Mo’orea to wyspa, która w rankingu „najłatwiejszy raj do ogarnięcia” jest bezkonkurencyjna. Blisko Tahiti, bo tylko 30 minut promem.

Widoki? Jak z katalogu. Góry, zatoki, turkusowa woda, domki na wodzie, ananasy. Dosłownie – ananasy rosną tu jak chwasty. I smakują tak, że człowiek się zastanawia, co do tej pory właściwie jadł.

Wyspa jest nieduża, bo da się ją objechać dookoła w niecałe dwie godziny. Ale nie próbuj robić tego szybko. Co zakręt, to widok. Co zatoczka, to plaża. Co krzak – potencjalne miejsce na selfie. Zatrzymasz się milion razy. I dobrze. Bo tu właśnie o to chodzi. Nie ma pośpiechu. Nie ma korków. Nie ma zegarka.

Najbardziej znane miejsca?

  • Belvedere Lookout – punkt widokowy z panoramą zatok Cooka i Opunohu
  • Magic Mountain – trochę wspinaczki (albo wjazd samochodem), ale na górze: bajka. Widać rafy, laguny, łódki, palmy. No i siebie – jak się gapisz, jakbyś pierwszy raz widział ocean.
  • Ta’ahiamanu Beach i Temae Beach dla plażowiczów – biały piasek, cień od palm, dobra woda do pływania i snorkelingu. Bez tłoku, bez głośników z muzyką, bez panów sprzedających selfie-sticki.

Aktywni też się nie będą nudzić. Trekkingi przez dżunglę, kajakowanie po lagunie, snorkeling z rekinami (spokojnie – to te niegroźne), paddleboard, rowery. Można też odwiedzić plantację ananasów i wziąć udział w degustacji lokalnego rumu. I tak, to połączenie ma sens.

Jeśli chodzi o zakwaterowanie, znajdziemy tu wszystko od pensjonatów po resorty z domkami na wodzie. Cenowo jest sporo taniej niż w Bora Bora, a standard naprawdę w porządku. Do tego łatwiejszy dojazd, niż gdziekolwiek indziej. Prom kursuje kilka razy dziennie, a loty z Papeete trwają tyle, co reklama na YouTube.

Dla kogo Mo’orea? Dla każdego, kto chce widoków jak z pocztówki, ale bez poczucia, że wszystko kosztuje majątek. Dla par, rodzin, podróżników z plecakiem i tych z walizką z logo. Dla tych, co szukają autentycznego raju, ale chcą mieć go w zasięgu promu i budżetu. Jedno z tych miejsc, gdzie nogi same zdejmują japonki.

Bora Bora

Bora Bora, PF
fot. bru_greg (Getty Images) via Canva.com

Bora Bora to ta wyspa, którą widzisz na tapecie komputera, w reklamie biura podróży i w folderze z napisem „najpiękniejsze miejsca świata”. I wiesz co? Ona naprawdę tak wygląda.

Turkusowa laguna, góra po środku, bungalowy na palach, manty przepływające pod Tobą… tu nie trzeba filtra. To się dzieje na żywo.

Lot z Tahiti to niecała godzina. Lądowanie na wysepce. Potem łódka i płyniesz jak VIP. Już wtedy czujesz, że to nie są wakacje w typie „zobaczmy co dziś robić”. Tu się nie robi – tu się chłonie. Widoki, ciszę, wodę. I święty spokój. Bo Bora Bora nie musi nic udowadniać.

Największa atrakcja to oczywiście sama laguna. Można ją objechać łodzią, przepłynąć kajakiem, ponurkować z rurką lub z butlą. Rekiny rafowe i płaszczki witają jak gospodarze. A woda… zmienia kolor co kilka metrów. Od jasnego błękitu do głębokiego kobaltu.

  • Chcesz popływać w błękitnej wannie z widokiem na Mount Otemanu? Da się.
  • Zrobić masaż z olejkiem z gardenii w domku na wodzie? Też się da.
  • Wziąć ślub boso, pod palmą? Bez problemu.

To wyspa, która istnieje dla ludzi, którzy marzą. I mają budżet, żeby to zrealizować.

Bora Bora nie jest tania. Resorty 5-gwiazdkowe, transfery łodzią, kolacje z homarem… to się zbiera. Ale są też tańsze pensjonaty, pokoje na stałym lądzie, lokalne knajpki z rybą z grilla. Nadal pięknie, nadal tropikalnie, ale z mniejszym rachunkiem.

To nie jest wyspa na zwiedzanie. Tu się nie chodzi po muzeach. Tu się pływa, je, leży, pije i… patrzy. Na wodę. Na słońce. Na horyzont. Bora Bora działa jak detoks od pośpiechu, od powiadomień, od… życia. Tu wystarczy być.

Bora Bora to miejsce dla tych, którzy chcą poczuć się jak w bajce i mają ochotę na luksus w wersji tropikalnej. Dla nowożeńców, zakochanych, marzycieli i każdego, kto szuka raju w wersji premium. Czy to przesadzone? Może. Ale tylko do momentu, aż tam wylądujesz.

Raiatea

Raiatea, PF
fot. NAPA74 (Getty Images Pro) via Canva.com

Raiatea to wyspa, która nie krzyczy. Nie wabi zdjęciem bungalowa na wodzie. Nie obiecuje drinka w cenie lotu. Ale za to, kiedy już tu trafisz – wciąga.

To tu bije serce kultury Polinezji. Tu znajdziesz Marae Taputapuatea, czyli miejsce, z którego wyruszyła cała historia Oceanii. Dosłownie. Stąd płynęli na Hawaje, Nową Zelandię, Rapa Nui.

Nie znajdziesz tu resortów jak w Bora Bora. Ale znajdziesz coś lepszego – przestrzeń, ciszę i kontakt z naturą, który nie jest odgórnie zaplanowany przez hotelowy program animacyjny. Góry są tu konkretne. Szlaki trekkingowe potrafią zaskoczyć. Widoki z grzbietów? Palce lizać. Albo aparat wyjmować!

Laguna wspólna z sąsiednią wyspą Taha’a (o której za niedługo) daje opcję na kajaki, snorkeling i rejsy łodzią. Bez tłumów. Bez hałasu. Za to z rafą, rybami i wodą tak czystą, że widać dno nawet, gdy myślisz, że jesteś na środku oceanu. Można też wynająć łódkę i popłynąć po prostu… gdzieś. Bo tu wszystko wygląda jak „gdzieś warto”.

Miasto Uturoa to spokojna baza, a nie metropolia. Ale są sklepy, lokalne jedzenie, targ z owocami i parę knajpek z widokiem na port. Można zjeść poisson cru z widokiem na jachty i uznać, że życie jednak nie jest aż tak skomplikowane. A potem iść na spacer bez planu, bo wyspa sama pokaże Ci drogę.

Samolotem z Tahiti dotrzemy tutaj w około 45 minut. Loty są częste, a po wylądowaniu nie musisz nigdzie płynąć, kombinować, czekać. Wszystko jest na miejscu.

Raiatea to propozycja dla podróżników, nie turystów. Dla tych, co szukają głębi, nie tylko błękitu. Dla fanów historii, pieszych wędrówek, nurkowania i miejsc z duszą. I dla tych, którzy chcą doświadczyć Polinezji bez blichtru – ale z prawdą. To wyspa, która nie musi pozować. Ona po prostu jest.

Huahine

Huahine
fot. Damocean (Getty Images) via Canva.com

Huahine to ta wyspa, która siedzi z tyłu klasy, nie zgłasza się do odpowiedzi, ale i tak wie wszystko.

Niby spokojna, niby cicha, ale jak już ją poznasz to wiesz, że nie trzeba wielkich resortów i blichtru, żeby robić wrażenie. Zielona, pełna lagun, wzgórz i miejsc, które wyglądają jakby zapomniał o nich świat. I całe szczęście.

Położona nieco na uboczu, ale tylko godzinę lotu z Tahiti. Dzieli się na Huahine Nui (większa) i Huahine Iti (mniejsza), połączone mostem, który można przejechać w minutę. Całą wyspę da się objechać w jedno popołudnie, ale nie próbuj tego robić szybko. Bo tu się nie spieszy nawet czas.

Na północy znajdziesz Fare – małe, portowe miasteczko z targiem, kilkoma barami i knajpką na plaży, gdzie piwo jest zimne, a nikt nie pyta, czy masz rezerwację. Dalej w głąb znajdziesz pola wanilii, świątynie marae, lasy pełne palm i… dzikie świnie. Spacerują sobie jak lokalni.

Laguna wokół Huahine jest jak spa dla mózgu. Cisza, płytka woda, zero tłumów. Snorkeling? Rewelacyjny. Rejs katamaranem? Bardziej kameralny niż gdziekolwiek. Można też wypożyczyć rower albo skuter i zatrzymywać się co chwilę, bo każda zatoczka wygląda lepiej niż poprzednia. A to nie takie proste, jak się wydaje.

Aktywni mogą się wdrapać na wzgórza z widokiem na ocean, odwiedzić jezioro z węgorzami, albo przejść się do starożytnych marae, gdzie naprawdę czuć historię. Nie w formie tabliczek, tylko w formie ciszy, która mówi więcej niż przewodnik.

Jeśli chodzi o zakwaterowanie, jest prosto, lokalnie, spokojnie. Główne opcje to pensjonaty i małe hotele prowadzone przez rodziny. Nie ma tu luksusów z Bora Bora, ale jest ciepła woda, czysta pościel i śniadanie z owocami z ogrodu. I z widokiem, który żadna tapeta w laptopie nie przebije.

Huahine to opcja dla tych, którzy nie potrzebują sceny, żeby czuć, że są w wyjątkowym miejscu. Dla samotników, par, fotografów, surferów, ludzi odłączonych od rzeczywistości. Jeśli szukasz miejsca, gdzie nic się nie dzieje – ale dzieje się wszystko – to właśnie tu. Serio. I wcale nie musisz tego nikomu mówić.

Taha’a

Tahaa, PF
fot. Mlenny (Getty Images Signature) via Canva.com

Taha’a to jedna z tych wysp, które nie muszą się reklamować. Pachnie już z daleka. Dosłownie.

Bo to właśnie stąd pochodzi większość wanilii eksportowanej z Polinezji Francuskiej. Spacerujesz po ścieżkach wśród plantacji, a w powietrzu unosi się zapach, który kojarzy się z ciastkami… ale jesteś w dżungli. Tropikalnej.

Wyspa dzieli lagunę z Raiatea, co oznacza jedno – nie musisz się martwić lotami. Wystarczy dolecieć na Raiateę (ok. 45 min z Tahiti), a potem wskoczyć w łódkę i po 30 minutach jesteś w innym świecie. Żadnych wielkich hoteli, żadnych tłumów. Tylko natura, woda, zapach i cisza. Taka, co nie męczy.

Na miejscu możesz odwiedzić plantacje wanilii, zobaczyć jak się ją uprawia, suszy, fermentuje. To fascynujące – nawet jeśli wanilia była do tej pory tylko dodatkiem do lodów. Są też farmy pereł, gdzie zobaczysz, jak powstają czarne perły Tahiti. Można je kupić bez pośredników i bez naciągania cen jak w butikach.

Laguna wokół Taha’a to czysta magia. Część resortów ma własne motu – czyli prywatne, piaszczyste wysepki z palmami, białym piaskiem i domkami na wodzie. Brzmi jak przesada? Wcale nie. Woda przejrzysta jak łza. Rafa zaczyna się tuż przy brzegu. A jak masz szczęście, to manty podpływają same.

Dla aktywnych:

  • snorkeling
  • kajaki
  • paddleboardy
  • spacery po górzystym wnętrzu wyspy
  • wyprawy do ukrytych zatoczek

Dla leniwych:

  • hamak, kawa z wanilią i dźwięk fal

Można tak spędzić cały dzień. I nikt Ci nie powie, że marnujesz czas. Bo tu czas sam decyduje, co robić.

Zakwaterowanie? Od luksusowych resortów na motu, po kameralne pensjonaty na wyspie głównej. Większość miejsc prowadzona przez lokalne rodziny. Jedzenie świeże, pachnące i często podawane na tarasie z widokiem na lagunę. Ryba z grilla, kokos, wanilia w każdej postaci. Dieta? Może poczekać.

Taha’a to idealna wyspa dla par, nowożeńców, introwertyków, ludzi kochających zapachy i tych, którzy chcą poczuć Polinezję zmysłami. Nie jest najbardziej znana, ale to działa na jej korzyść. Bo kiedy już tu trafisz – nie chcesz, żeby trafił tu ktoś jeszcze. Tylko Ty, zapach wanilii i ocean.

✍️ Autorem posta jest Alan
Od 2004 roku, kiedy to w wieku 12 lat pierwszy raz wylądowałem na zagranicznych wakacjach z mamą (Grecja, Nei Pori), wiedziałem, że moją życiową pasją będą podróże i poznawanie nowych krajów. Do dziś dopinam swego, a od 2020 roku mam ogromne szczęście mieszkać nad Morzem Karaibskim. Na liście mam ponad 30 odwiedzonych krajów i systematycznie dokładam nowe.
Photo of author